idzie wiosna
w nocy przymrozek
w dzień roztopy
spod śniegu
brunatne plamy
zeszłego roku
obudzone przebiśniegi
kiwają sennie
białymi głowami
wczoraj
zmarł Staszek
dzisiaj
romka spotkałem
adam z Karolem
z dumy pękają bo
elka
urodziła dużego Michała
jolka
małą wiktorię
iwonka
wróciła ze szpitala
marylka
leży ciężko chora
grzesiu się żeni
jakub rozwodzi
władzio uśmiechnięty
w trumnie
jakby zasnął w ukochanym
lwowie
jutro czwartek
jak co tydzień
do lorbasówki jedziemy
która pierwszym domem
pomału się staje
w tę niedzielę jeszcze
do gdańska wracamy
idzie wiosna
życie ze śmiercią
tańczy wiecznego walca
03’2005
Fotoplastykon
Na rogu Hibnera
i Grunwaldzkiej
był fotoplastykon
Olbrzymia beczka ‑
wokół co krok taborety
nad nimi okulary
a w nich świat kolorowy
Wielkie metropolie
Rzym Londyn Tokio
strojne tłumy
tramwaje powozy
piętrowe autobusy
Dziwnie mali ludzie
u stóp potężnych Kordylierów
na głowach z szerokim
rondem kapelusze
Pełno kolorowych kwiatów
egzotycznych ptaków
w tropikalnej dżungli
i dwa potężne goryle
Jak okiem sięgnąć
falująca pustynia
na niej pełzające
skorpiony i węże
Na Arabach smagli Beduini
Na wzburzonym oceanie
brygantyny pod żaglami
walczą z wiatrem i falami
Na preriach kowboje
i dzicy Indianie
Śnieżne pola
mroźnej północy
Białe niedźwiedzie
foki morsy i Eskimosi
Szkoda
gdańskiego fotoplastykonu
01’2002
Wierszyk dla wnuczki
U dziadka, w Wojtalu,
rośnie czerwony muchomorek,
a pod muchomorkiem
siedzi mały krasnoludek.
Taki pomarszczony stworek.
Siedzi, lamentuje, biedzi:
że taki mały ‑ łzy leje –
że taki brzydki!
Ale wie dziadek i wiedzą sąsiedzi,
że to niejadek pod grzybkiem siedzi.
A los niejadków
‑ tych co tylko cukierki jedzą ‑
jest taki, że nie rosną.
A potem małe, pomarszczone płaczą
i pod grzybkiem siedzą.
11’1999
Do Mariana
W ten dzień zimowy niebo było mgliste
słońce nieśmiało na ziemię zerkało
więc mogłeś mnie nie widzieć w licznym
gronie przyjaciół które twoje udręczone ciało
odprowadzało na ostatni spoczynek
Stojąc pod kościelnym chórem
w wiosce kociewskiej otoczonej lasami
słuchałem jak organista wiejski
znęca się bezlitośnie nad organami
Pamiętając twoje organowe improwizacje
którymi u proboszcza budziłeś podziw
pomyślałem że Bóg się zżyma
na to ‑ pełnej dobrej woli – organisty granie
popsuty twoimi organowymi modlitwami
W uszach mając twoje granie
przypominałem sobie nasze czarowne
rozmowy o kobietach
I filozoficzne dysputy
w których bez końca roztrząsaliśmy
percepcję początku istoty
Naszych filozofów ukochanych ‑
„a wszelka istota lub to czym rzecz jest…”
‑ pamiętasz ‑
doktora anielskego Tomasza z Akwinu
a twojego ulubionego Machiavelli’ego ‑
„można o ludziach w ogóle powiedzieć,
że są niewdzięczni…”
Shopenhaura ze swoją wolą
która jest „przyczyną” wszystkich rzeczy
no i filozofa filozofówNietschego
I jak przy winie uczyłeś mnie
do ludzi miłości
i szachów zawiłości
Spotkania ze Zbyszkiem
najszlachetniejszym człowiekiem
który ukochał żeglarstwo
a dla chorego serca
odbywał tylko spacery na lądzie
Zawsze patrząc pod stopy uważnie
by najmniejszemu robaczkowi
przypadkiem nie odebrać
życia nierozważnie
Słuchając jak ludzie dobrze
mówią o tobie myślałem:
ja przecież wiedziałem to
przed wami
Dlaczego że Cię kocham
nigdy CI powiedziałem
02’1999
sto zniczy za jörga płacze
smutnie
uśmiechają się
kwiaty w marianenhof
smutnych
sto zniczy dla jörga płonie
rodzina płacze
bo pan urzędnik sucho
powiedział
das ist unmöglich
niestety
temperatura zbyt niska
zero celsjusza
w listopadzie
na morzu prochy
nie mogą
być rozrzucone
na pokładzie
może być ślisko
w każdej chwili może
przyjść wiatr
i mgła
nein nein
das ist zu gefärlich
und ordnung muss sein
może gdzieś w kwietniu
albo lepiej w maju
keine angst
prochy na pewno państwo
dostaną
urna równiutko wśród innych
w szeregu na półce stoi
einz zwei drei
keine angst
wilgotność i temperatura
są właściwe
bei uns ordnung ist
immer
immer
sto polskich zniczy
za polską duszę jörga
w marianenhof płacze
głupie nie wiedzą
że ordnung muss sein
immer
11’2005
Stoisz przed drzwiami do życia, Magdo‑otwórz je śmiało
ten wie co to miłość wie co to kochanie
Do Magdy
Stoisz przed drzwiami do życia, Magdo‑otwórz je śmiało
Kto słyszał wieczorne żab kumkanie
i zajrzał w ich złote oczy
gubił się w mgłach jesiennych
widział palonych łętów kartoflanych dymy
podnosił głowę do bocianiego gniazda
łabędzie ciężko lecące odprowadzał wzrokiem
witał w czerwcu wstające słońce i słyszał żurawie
podziwiał piękno gwiazd na cichym nieboskłonie
czuł w sercu tęsknotę
patrząc na wysokie kołowanie jastrzębia
ten wie co to miłość wie co to kochanie
07’1999
co mam zrobić mamo
twardą byłaś mamo
jak zimowa gruda
szorstką i twardą
miłość kryłaś
pod skorupą lodu
którą los otulił twoje serce
żeby nie pękło
nie lubiłaś księży
oni skłócają ludzi z bogiem
mówiłaś
a przecież trzech
do zdziwionego boga
cię prowadziło
co mam zrobić mamo
ze sczytaną książką
do nabożeństwa
którą mi zostawiłaś
z różańcem wypolerowanym
przez twoje palce
co mam zrobić
mamo
10’2004
Smutki i zmory
Do okien Lorbasówki
Puka spóźniony,
Smutny deszcz grudniowy.
Nie mogę, mój deszczu,
Wpuścić cię, nie mogę.
Już w każdym kącie
Modrzewiowego pokoju
Smutki na mnie czyhają.
A za piecami kaflowymi
Bezlitosne zmory,
Te co przed snem
Na pierś siadają.
A gdy, jak dzisiaj,
Sam jestem,
W kominku napalę,
W ogień popatrzę chwilę,
Ze smutkami
Z kątów modrzewiowych
Zmory wyłażą
Z za pieców kaflowych….
I szarpią mi duszę.
Nie mogę cię do Lorbasówki
Wpuścić deszczu, nie mogę.
Nie ma tu już miejsca
Na smutki,
Na mokrą trwogę.
Zostaw mi tylko trochę wody,
Po to żebym ugasił ból
Miłości nie spełnionych,
Krzywd komuś wyrządzonych.
Zostaw trochę wody,
I nieś z wiatrem dalej
Smutki i trwogę.
01’2000
Pożegnanie Reni
Gdy żegnałem się z tobą
w pięknym łęgowskim
kościele
nikt nie zauważył
‑ z licznej rodziny
tłumu przyjaciół
i wielu dzieci ‑
jak Roch i Małgorzata
ze ścian zeszli święci
prowadzą cię prosto
w rozwarte ramiona
Chrystusa
i Jego matki Marii
Ksiądz przy ołtarzu
mówiąc o tobie
robił wszystkim nadzieję
‑ śmierć to nie koniec
a tylko przeobrażenie
Jeżeli ksiądz
‑pomyślałem ‑ nie kłamie
‑pomyślałem ‑ nie kłamie
nie płaczmy
żegnamy się tylko na chwilę
03’2001
***
tylko staruszka w czerni
z laską
zatrzymała się
przy krzewie jaśminowca
przygięta do ziemi
chorobą kręgosłupa
z trudem się wyprostowała
i z zachwytem powąchała
ukwieconą gałązkę
wszyscy śpieszyli się
do swoich trosk
do małych radości
tylko staruszka
w kwiatach jaśminowca
odnalazla swoich kochanków
11’2002
***
Poznałem ją w maju
promiennie radosną
w nieciekawym towarzystwie
Tak jakoś
dziecinnie
spojrzała na mnie
zdziwiona
gdy zapytałem o imię
Srebrnymi dzwonkami
dźwięczało mi
w każde popołudnie
w każde rano
Aż zimą spotkałem ją
w księgarni
z wierszami w ręku
Powiedziała moje imię
i poszliśmy do mnie
09’2002
Ojciec
Pamiętam ‑ jako dziecko ‑
jak na mandolinie grałeś
‑ teraz to śmieszny
wydaje się instrument
Potem muskuły
mnie zachwycały
gdy przy goleniu
grały ci na ramionach
Twój głos spokojny
zapamiętałem
twoją mądrość
i oczy jasne lekko drwiące
I jak po wojnie
przez lat dwanaście
zmagałeś się ze śmiercią
którą od Polski sąsiadów
otrzymałeś w darze
Tak cię kochałem
a gdy umierałeś
pożegnać się z tobą
nie zdążyłem
i twoje gasnące usta
kaleczyłem moim imieniem
Gdy ludzie mówią
jak cię kochali
płaczę
że się mnie nie doczekałeś
żeśmy się nie spotkali
ten ostatni raz
żeśmy się nie pożegnali
z mojej winy
09’2000
Maj nad stawem
Wiatr leniwie przebiera
palcami w rozczochranych
czuprynach przeciągających się
nad wodą wełnianek
rozmarzony tańczy
z krzewem tamaryszku
błyskającym wszystkimi
odcieniami różu
przez ażurowe głowy
na baczność stojących
dmuchawców słońce pieści
złoto kaczeńców i radosny
błękit niezapominajek
na zielonym lustrze wody
karasie niestrudzenie
uczą się geometrii kręgów
maj nad karasiowym stawem
05’2000
***
minęło
trzydzieści lat
gdy pierwszy raz
spleceni w uścisku
latając po niebie
smakowaliśmy swój pot
gdy dzisiaj
klęknęłaś przy mnie
i pocałowałaś w dłoń
ściany rozjaśniały
zawirował świat
uśmiechnął się z kąta
czas
01’2004
lutkowe nogi
zaczęły się psuć już
w dwudziestym wieku
gdy lutek poszedł na rentę
psuły się latami
od chodzenia boso
w nie ogrzewanym domu
po cementowej posadzce
ropiały
śmierdziały
coraz trudniej było
chodzić na nich
do sklepu na piwo
za pieniądze
zaoszczędzone na opale
w dwudziestym pierwszym
wieku gdzieś tak na początku
lutek przestał
do sklepu chodzić
‑ za piwo oddał obie nogi
05’2001
Burza w Brusach
Wiatr sennie z trawami gra kołysankę.
Na lipie stuletniej sierpówka swoim
mkru mkru mu wtóruje. Daleko, grzmot
głuchy, wyprzedzany bladymi błyskawicami,
w horyzontu ołowianym dudni niebie
‑ jak rozsypywane kamienie na drewnianym
moście. Wysoko, szaro niebieska, kurtyna nieba,
co rusz odsłania chmur świetliste kontury.
Wiatr nagle szalone wariacje na koronach
drzew zaczyna wygrywać, i za chwilę cichnie.
Deszcz kropić zaczyna. Nieśmiało dużymi,
ciężkimi kroplami. Kropla tu, kropla tam,
kropla tu, kropla tam, i za chwilę przestaje.
Ustępując miejsca gwałtownej ulewie, wściekle
tłuczącej po liściach, po ziemi, po trawie.