Fot. Maciej Kostun


Nigdy nie wiem dlaczego Piotrowi oczy gasną, co mu oczy spala, ale wiem kiedy siedzi znów nad swoją ukochana rzeką Roś, kiedy słucha próśb babci Stiepanidy Szymanownej, opowiadań dziadka Josifa Antonowicza, albo pije samogon z wujkami pijanicami –  wtedy Piotr ma oczy spokojne, rozmarzone, jest szczęśliwy.


1980


1984


1987


1989


1992


1996

 
1997

 
2001-1

 
2001-2

 
2003

 
2006-1

 
2006-2

 
2007

 

2009
 

Kiedyś skrzywdzili go ludzie podli i na całe długie 8 lat odsunął się od wszystkich ludzi, i od poezji. Wtedy pogodził się z Bogiem, znienawidził Szatana. Swoim życiorysem mógłby obdzielić kilka osób. Sam o sobie pisze tak:
Urodziłem się w 1958 roku w Bydgoszczy. Kiedy miałem bodaj dwadzieścia lat uświadomiłem sobie, że w Bydgoszczy urodziło się tylko moje ciało. A dusza…? Dusza urodziła się na Kresach wschodnich, niedaleko Wołkowyska, w – ni to wsi, ni to małym miasteczku – Krasnym Siole, położonym nad rzeką Roś (obecnie zachodnia Białoruś). Po ukończeniu w 1983 roku filologii polskiej w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Bydgoszczy przez pięć lat pracowałem jako dziennikarz w tygodniku społeczno-kulturalnym „FAKTY”, oczywiście w grodzie nad Brdą. W latach tych zrobiłem chyba profesurę w dziedzinie spożywania alkoholu. Na przełomie lat 1988/1989 byłem szczuty przez ludzi o naturach zimnych i cwanych, głównie choć nie tylko ze Służby Bezpieczeństwa. Nie wytrzymałem ogromnej presji i wylądowałem w psychiatryku – depresja… w 1991 roku z ulgą opuściłem Bydgoszcz i przeniosłem się do Gdańska, gdzie do dziś pracuję w małym sklepie. …..” (2003).
I właśnie w tym sklepie wędkarskim  poznaliśmy się, już nie pamiętam, przy kupnie wędki, kołowrotka, spławików czy robaków.
Mój ulubiony tomik wierszy Piotra Cielesza, to Ikony rodzinne (1984). 

 

               IKONA RODZINNA

mój dziadek josif antonowicz wierzył w boga
w swój cięty język w białoruską ziemię
        i w sprawiedliwość
bóg ukazał mu się zimą w kopalni węgla
na syberii
i dlatego dziadek powrócił a ziemia przyjęła
go jak syna
tylko później rzadko się uśmiechał i mało mówił
 
moja babcia stiepanida szymonowna
       wierzy w boga
w dziadka i w swoich wnuków babcia
 tak wierzy
że boję się jej powiedzieć: „babuszka
     ja ateist”
 
dwóch moich wujków wierzy w samogon
podobno chodzą gdzieś brzegami jenisieju
i chcą pobić księżyc
 
opuszczone przez nich moje ciocie
wierzą w nowe życie i w dzieci
które im pozostawili wujkowie
 
moje kuzynki wierzą w miłość
potem w naukę a potem w komsomoł
często wieczorami grają chopina
 
kuzyn sergiusz wierzy w pieniądze
ruble czyhają na niego za każdym rogiem ulicy
ale to nie one jego lecz on je chwyta za gardło
 
ja kiedy jestem z babcią wierzę w boga
potem kiedy przekraczam granicę
w boga w którego wierzą wszyscy bogowie
a czasami gdy matka zapyta mnie:
„czy stać cię jeszcze na miłość do kwiatu?”
w spirytus palący wysoką trawę która
     rośnie we mnie
1980
 
 
   DZIADEK KTÓRY JEST DĘBEM

kiedy przyjechaliśmy dziadek jeszcze żył
ale rozmawiał już tylko ze śmiercią
charczał na nią
czuł że już długo nie utrzyma w dłoni swojego
wielkiego miecza
miecza z którym się nigdy nie rozstawał
w lewej ręce zaciskał grudki czarnej ziemi
     z półdzikiego ogrodu
był zły na siebie i robił się z tej złości coraz
       bardziej siny
kiedy słońce na chwilę skryło się za chmurami
zmarł
a trzy małe ikony wyszły z jego serca
i zaczęły obchodzić wszystkie kąty chaty
wieczorem poszły nad rzekę i całą noc płakały
pogrzeb odbył się dwa dni później
kiedy już dziadek wszystkim najbliższym
   powiedział jak mają żyć
trumnę — zmieniając się co parę minut —
niosło siedemnastu chrześniaków
wszyscy zdrowi i silni mężczyźni
trumna była otwarta aby dziadek mógł
pooddychać świeżym powietrzem
ludzie stojący po obu stronach drogi smutno
     kiwali głowami
„ostrym ale dobrym i sprawiedliwym
    był człowiekiem
josif antonowicz — szanowaliśmy go”
dziadek nie patrzył na ludzi
rozmawiał z niebem słońcem ptakami
i drzewami
ptakom mówił by nauczyły mnie latać i wić
       gniazdo
spojrzałem w górę na korony drzew
a one uśmiechnęły się do mnie zielonymi
      oczyma
powiedziały żebym się nie martwił bo dziadek
będzie teraz dębem
w cerkwi najbliżsi żegnali dziadka pocałunkami
kiedy podszedłem do trumny zemdlałem
podobno stary pop powiedział wtedy:
„ten wnuk gdy dorośnie napisze o tym wiersz”
miałem wówczas dwanaście lat
jeden z wujków wyniósł mnie z cerkwi
i zaniósł prosto do restauracji
wypiłem tam swój pierwszy kieliszek wódki
potem wróciliśmy pod cerkiew
czarny pochód ruszył na cmentarz
aby się tam dostać trzeba długo podchodzić
        pod stromą górę
pamiętam że dziadek był zły że nie może
     podejść sam
na cmentarzu szybko pocałował babcię i ledwie
go spuszczono do dołu
cały nakrył się czarną ziemią
zawsze kiedy wchodzę na tę górę
na której śpiewa chór krzyży prawosławia
wydaje mi się że śmierć to ostry ból
        który jest w nas żyjących
ból niespełnienia który jest tylko
   przygotowaniem
i zawsze kiedy dotykam ustami czarnej ziemi
dziadek pyta o moje zdrowie i o to
czy nauczyłem się już latać i wić gniazdo

XII 1980

CHWASTY
 
po śmierci dziadka kiedy co roku

     przyjeżdżałem

późnym latem do mojej białoruskiej babci
widziałem
dużo chwastów rosnących wokół niskiej chaty
i na niewielkim podwórzu
co roku przez cały dzień zrywałem je
aż wszędzie pachniało tylko czarną ziemią
kiedy przyjechałem ostatniego lata

      zobaczyłem że chwasty

znów wyrosły że jest ich więcej i są o wiele
        większe
babcia powiedziała mi że niektóre z nich
pukają w nocy do okien i nie dają spać a kilka
wdrapuje się codziennie na dach i wrzuca
do komina kamienie
znów powyrywałem je wszystkie i wrzuciłem

        do komórki aby zgniły

właśnie tak kazała mi zrobić
kiedy pod wieczór rąbałem drzewo na zimę
 zauważyłem
że babcia chodzi zawsze blisko płotu i stodoły
co kilka kroków zatrzymuje się i patrzy
w niebo później w chacie kiedy paliłem w piecu
spostrzegłem
że babcia chodzi blisko ścian i sprzętów
często też podchodzi do mnie i
kładzie rękę na moim ramieniu
kiedy odjeżdżałem długo patrzyłem w jej oczy
nie było w nich ognisk jak dawniej lecz tylko
dwie małe dogasające świeczki
jej płacz był ciężki jak nigdy dotąd
ledwie go mogłem udźwignąć
przez cały czas pożegnania do moich uszu
dochodził z komórki dziwny dźwięk
 
szelest
 
zły szelest
 
szydzący ze mnie drwiący pewny siebie
szelest zielonego czasu
II 1981
 
 
       WŁODZIMIERZ
 
Włodzimierz mój brat cioteczny
ubrany w marynarski strój
zobaczył po drugiej stronie ulicy
na skwerku przy fabrycznym płocie
czerwoną różę
chciał ją zerwać i podarować babci

      aby zniknęły chmury

i pojawiło się słońce na jej pomarszczonej
      twarzy
babcia była smutna ponieważ przyśnił
się jej orzeł
który o świcie wszedł do chaty i krzyknął:
„źródła biją coraz słabiej”
kolce czerwonej róży
ukłuły oczy Włodzimierza i dlatego
nie zauważył on wielkiej ciężarówki

      która jak diabeł

wyrosła spod ziemi i uderzyła go w tył głowy
leżał na bruku w białym pyle cementu
ale nie uronił ani jednej kropli krwi
tylko jego matka spostrzegła jak z oka spada

 bladoczerwona łza

jego marynarską czapkę znaleziono kilka dni

   później nad rzeką

krew zabrał ze sobą do ziemi
na jego grobie rosną dziś największe

        i najładniejsze kwiaty

czasami przychodzi do mnie w nocy i mówi
że już niedługo wypłyniemy w rejs
rejs do tajemniczego lądu gdzie rosną tylko
czerwone róże
i że nazrywamy ich tysiące i ułożymy z nich
   na stoku góry
poemat o rzece w której pływa złoty orzeł
włodzimierz byłby dziś dwa lata starszy
ode mnie
razem pisalibyśmy wiersze
dziadek pewnie stałby z rózgą nad nami
i szybko uczył nas zasad poprawnej pisowni
a wujek misza godzinami opowiadałby
o swojej wielkiej ciężarówce
którą wozi pierwszorzędny cement
aż gdzieś pod bobrujsk
II 1981

 

 

 

 


PRZEJŚCIE GRANICZNE

 
kiedy na przejściu granicznym w Grodnie
stary celnik zapytał mnie
„co wieziecie?”
odpowiedziałem mu:
wiozę dziadka umarłego stojącego obok konia

             z batem w szorstkiej dłoni

aby bił mnie jak kłamię w żywe płomienne oczy
wiozę babcię moją żywą ikonę by mi odwagi
    dodawała
swoją cowieczorną pieśnią
wiozę wujków pijaniców na przestrogę

      i smutek wielki

wiozę chatę garbatą której śmierć zagląda
       w okna
aby wiedzieć bezustannie że z dziada
 pradziada i
żeby widzieć jasno chodzić pewnie i nie
 zapomnieć
w piecu napalić bo babci ciężko i zimno
i chleb czarny wiozę bo u nas takiego nie ma
i dwie obrączki z białego złota bo chyba
    już czas na mnie
stary celnik przyglądał mi się z uwagą
 kilka chwil
po czym powiedział cicho
„przechodźcie dalej”
1981

  

  LIST DO BABCI BIAŁORUSKIEJ (l)


babciu moja
krasnosielska wołkowyska
miałem kilka dni
a właściwie te dni mnie miały
że zapomniałem
wybacz
była u mnie nienawiść i długo mnie
        namawiała
ale nie martw się dałem sobie radę
siedziałem w kącie pokoju trzymając w jednej

       ręce siekierę

a w drugiej najnowszy wiersz o dziadku
później przez kilka wieczorów czytałem
filozofów
i obraz twój pomazał się wielkimi literami
ale pamiętaj nie zawodź nad grobami
       najbliższych
ja wiem że ostatni jestem
wiem że beze mnie koniec nas
ty będziesz księgą
ty będziesz księgą
aszchabad zwiedzałem twą opowieścią
i bąble na plecach rosły jak tobie
byłem też tak jak kazałaś w lesie o północy
rzeczywiście dzięcioł odpukał nieszczęścia
nogą już lepiej zaczynam biegać
pytasz kiedy przyjadę bo ikony posmutniały
w naszej zszarzałej chacie
przyjadę babciu – księgo w listopadzie
zajesienić stakanami twoje deszcze
zadzwonić wierszami cicho
zdrzemnąć się na chwilę nad ciemnym
   niemnem
przywiozę ci też trochę mojej ziemi
sama powiesz czy dobra na poematy
i opowiem o miłości
dziwnie o niej opowiem
bo tak jak dziadek długim sękatym kijem
zagryzając wargi do krwi
i popłaczemy razem koło cementowni
aż się dym zasmuci
aż nasz płacz przykryje tę miłość po szyję
posiedzimy też trochę nad rzeką
a któregoś wieczora pójdę z kuzynkami
    na tańce
wa imia atca syna i ducha światowo
amin
1978
 
 

    LIST DO BABCI BIAŁORUSKIEJ (2)

babciu co robić
bywa że w nocy przed snem

o moje ciało rozbijają się fale oceanu
lecz bywają również dni kiedy jestem kruchy
jak puchar wypełniony niemowlęcym krzykiem
posłuchaj
opowiem ci o pewnym zdarzeniu:
kilka dni temu musiałem pojechać na drugi
                                                    koniec miasta

właśnie skończyłem pisać wiersz o naszej
rzece
czułem się dobrze lekko jak zwykle po poezji
nikogo nie zwracałem szczególnej uwagi
dopiero w autobusie

i to po dłuższej chwili

zauważyłem że obserwuje mnie bardzo ładna

trzydziestoletnia chyba

kobieta

jej pełne usta były leciutko rozchylone

uśmiechała się

spróbowałem wytrzymać jej spojrzenie

ale po chwili zaszkliły mi się oczy

czułem jak zaczynam się rumienić

ona nadal patrzyła na mnie

patrzyła tak przenikliwie

jakby znała całe moje życie

ale jednocześnie łagodnie ciepło

odwróciłem głowę

nie potrafiłem już spojrzeć na nią

drżący wysiadłem na najbliższym przystanku

długo nie mogłem się uspokoić

 babciu co robić w takich chwilach
czy mam wtedy widzieć cerkiew i krzyż
czy mam wtedy słyszeć dziadka jak śpiewa
swoim mocnym głosem
ból prawosławia
1981
 

WIOSKA
 
niedaleko drohiczyna znajduje się wioska
do której można się dostać tylko łodzią
podobno wyłowiono z jeziora trupa
podobno mieszkańcy mają swoją radę
starszych
urząd zjawia się tam tylko dwa razy w roku
kilkadziesiąt kilometrów dalej przebiega
autostrada
nieopodal autostrady choruje na gangrenę
      zamek
stara kobieta mówi że to wszystko jest zgodne
 z rzeczywistością
i że tam gdzie stoi chata ma być zakład
       przemysłowy
w telewizji poeta już od dwóch godzin

         rozmawia z prawdą

1980
 
 
NA POLESIU
 
połowa września 1980
małe miasteczko na polesiu
ciepły poranek
w kuchni ciocia rają robi wiejską kiełbasę
wujek lubomir pojechał na bagna postrzelać do
       butelek
zabrał ze sobą polskie gazety które przywiozłem

           specjalnie dla niego

moje kuzynki poszły się wykąpać w białym
       jeziorze
mały ogród
siedzę opierając się plecami o chorą gruszę
obok na taborecie stoi dzban domowego wina
mam przymknięte oczy
cierpiący na astmę student z Moskwy
opowiada o ostatnim koncercie Wysockiego
łapię się na tym że prawie go nie słucham
od kilku minut myślę o swojej ojczyźnie
widzę pochylonego nad mapami Prądzyńskiego
i obrazy Wojciecha kossaka
II 1981
 
 
TO BYŁY DNI
 
to były dni
kiedy moje własne słowa zbudowały we mnie
gladiatorskie areny
kiedy wydawało mi się że jestem tylko

 wyrzuconym przez morze

opuchniętym cuchnącym ciałem
to były dni
kiedy z bezsilności godzinami drżałem
kiedy wydawało mi się że moje łzy spływają

      do środka ziemi

dlatego postanowiłem powrócić
do domu do matki
 
czekali już tam na mnie moi białoruscy
   wujkowie
ucałowali mnie i serdecznie poklepali
 po plecach
wieczorem zasiedliśmy do stołu
ojciec opowiadał o walkach nad nysą łużycką
        i o tym
że w dzieciństwie najczęściej kamieniami
odmawiał modlitwę
jeden z wujków uśmiechnął się wtedy

        i powiedział do matki:

„powinnaś wyszywać sztandary które byłyby
historią blizn
i grzechów twojego męża”
później wszyscy wspominali już tylko dziadka
ojciec przypomniał że którejś niedzieli
 dziadek powiedział
do niego stanowczym głosem: „weź z pola
 garść ziemi i
zaciśnij mocno pięść”
kiedy ojciec to uczynił dziadek rzekł: „ziemia
która została
w twojej zaciśniętej dłoni jest twoją
drugą matką
która cię będzie strzec”
wujkowie opowiedzieli o zdarzeniu które
miało miejsce tuż przed rewolucją
dziadek postanowił wówczas jechać do ameryki
i już prowadził krowę na targ by uzyskać
za nią
pieniądze potrzebne na długą podróż kiedy
    tuż za wsią
dogoniła go babcia i zbiła wielkim batem
tak się skończył jego sen o Ameryce
moja matka ożywiła w pamięci wszystkich
ten przeklęty upalny
czerwcowy dzień roku 1937 kiedy to dziadek

    wstał na wiejskim

zebraniu i powiedział: ,,po moim trupie kobieta
zostanie naczelnikiem wsi”
kosztowało go to osiem lat ciężkich robót
 
koło północy wujkowie zaczęli śpiewać
śpiewali same smutne pieśni
jedną o tym że można płynąć nawet

         na brzytwie

byłem zmęczony
poszedłem położyć się spać
nie mogłem jednak zasnąć
myślałem o tym że moja samotność
ta taka samotność jak księżyc albo słońce
albo poemat
taka samotność w której ktoś będzie

    chciał zamieszkać

 
i wtedy na brzegu łóżka usiadł wuj Stanisław
pokazał mi swoje wielkie muskuły i cicho
     powtarzał:
„musisz z wierszy zbudować dom”

1981

Tak, to właśnie Ikony rodzinne, mój ulubiony tomik Piotra. Może kiedyś jeszcze dodam poemat “kochanie”. 

 

 

 KJL/08’2008