Sympatyczne prowadzenie, dobra oprawa muzyczna, dobre czytanie fragmentów książki, ciekawa dyskusja. Sam Olek w formie, wygłaszający pewnie i ze swadą swoje opinie o książce, o sobie, o literaturze, i o krytykach. Nie muszę chyba mówić, że dużo miejsca poświęcił swojej miłości do Lidy.
Przeczytajcie proszę fragmenty tej książki, tak o życiu, to znaczy o umieraniu, może pisać tylko człowiek, który bywa często sam, tylko z sobą. Michał, świetny krawiec i mądry człowiek, ojciec Olka, był z syna bardzo dumny, gdy czytał tę książke, a czytał ją wiele razy, i jeszcze wiele razy będzie ją czytał.
***
Skąd dowiedzieli się o śmierci ojca i zjawili się niespodziewanie pod wieczór? Podobno nadeszli od strony wzgórza za jeziorem. Weszli jakby ukradkiem i zatrzymali się niepewnie w drzwiach kaplicy. Stanęli ściśnięci, niczym stadko przestraszonych ptaków, i z pochylonymi głowami czekali, aż ucichnie żałobne zawodzenie staruszek. Przez uchylone drzwi zobaczyłem osuwającesię za wzgórze słońce, pokryte koronkami wrześniowej mgły, a może wczesnym babim latem
Pierwsza ośmieliła się Weronika, a po chwili za nią, jak gdyby byli połączeni niewidzialnym łańcuchem. Kołowaty, Waldek i Ali Baba. Mimo wielu lat niewidzenia rozpoznałem ich od razu; nawet niewiele zdążyli się postarzeć. Stanęli półkolem u wezgłowia trumny. Do zapachu śmierci i tlących się świec wnieśli zapach jakby dalekiej, nietutejszej mgły, jakiejś cierpkiej wilgotności nieznanego końca lata. „Wieczne odpoczywanie racz jemu dać, Panie…” ‑ zaczęła Święta, zagłuszając niewybrzmiałe echo żałobnych płaczek, z każdym słowem wznosząc się na czerwonych, zniszczonych pantoflach, i kierowała ku górze hipnotyzujące, błagalne spojrzenie, pewnie wierząc, że otworzy się sufit kaplicy i będzie się modlić wprost do nieba. Pozostali zaczęli dołączać do modlitwy, która jakimś cudem przechowała się w ich wariackiej pamięci. Czynili to jednak z nieśmiałym roztargnieniem i tylko Ali Baba nie nadążał za nimi, przyzwyczajony cale życie do twistowej frazy. Po policzkach Kołowatego wolno, wolno spływały łzy i ściekały na zniszczony przeciwdeszczowy płaszcz. Waldek przestępował z nogi na nogę, gniotąc w rękach czapkę, może tę, którą uszył mu kiedyś ojciec.
Mama wpatrywała się w wariatów z woskową twarzą, owijając bezwiednie ziarenka różańca wokół palca, na którym przestawała złocić się niepotrzebna już w życiu obrączka. Wariaci zamilkli, nie mogąc przypomnieć sobie drugiej części modlitwy i znowu ten dziwny powiew chłodu, niczym ciężkie westchnienie kogoś niewidzialnego, przemknął po ścianach, płosząc ogniki dopalających się do końca świec. Dzisiaj nie pamiętam, czy to wtedy, czy niedługo później poczułem dławiący, nie znany mi dotąd strach przed czymś nieznanym, i ten strach powraca do mnie coraz silniej z każdym dniem. I chyba już wiem, na pewno wiem, czego się boję. Wiem już, że wtedy opadła na mnie niewidzialna pętla, która zaciska się coraz dotkliwiej.
Usłyszałem ostatni pociąg do miasta, lecz nie zagwizdał jak zawsze, kiedy zbliżał się do przejazdu, i przetoczył się koło cmentarza tak cicho jak nigdy. Przypomniało mi się, że ojciec zamierzał zostać konduktorem, i przez moment wyobraziłem sobie, że teraz leżałby w kolejarskim mundurze i ze służbową czapką na piersiach, a skądś dolatywałyby do katafalku dźwięki kolejarskiej orkiestry, szykującej się do pogrzebu ojca.
Wariaci z zakłopotaniem spoglądali po sobie, nie wiedząc, co dalej powinni robić. Weronika przetrząsała zakątki pamięci, szukając dalszego ciągu żałobnej modlitwy, lecz tylko bezradnie poruszała ustami. Jedynie Waldek nie przejmował się nagłą ciszą, bo od jakiegoś czasu maniakalnie wpatrywał się w leżącego ojca i to mrużąc, to rozszerzając z niedowierzaniem oczy, prawie przechylając się nad głową zmarłego, zatopił spojrzenie w przegubach złączonych na piersiach rąk. Coś niewyraźnie zamruczał do Kołowatego, a potem z grymasem lęku na twarzy podniósł oczy ku sufitowi kaplicy, z którego zwisał mosiężny żyrandol podobny do koszmarnego pająka, i widać było, że kieruje ku górze wiadome tylko jemu pytania, a nie doczekawszy się z wysokości potrzebnej odpowiedzi, kręcąc z nieustannym zdziwieniem głową, znowu wpatrywał się w żółknące ręce mojego ojca. Rozglądaliśmy się między sobą ukradkiem, nie rozumiejąc, co się z Waldkiem zaczyna dziać i czy czasami nie zbliża się do niego mgławica wariackiej furii, i co w takim przypadku robić, gdyż męskie siły w kaplicy były o tej porze niewielkie.
Raptem Waldek przerwał łańcuszek wariackiego kwartetu, co nadszedł z niewiadomych pól, żeby oddać pożegnalny pokłon, wcisnął zmiętą czapkę do kieszeni i wysuwając się z szeregu, począł skradać się do boku trumny. Mama jęknęła i usiłowała podnieść się z ławki. Stojący obok mnie Karol Guśko zasyczał podenerwowany: „Trudno ‑ świetnie, teges smeges…”. Pamiętałem Waldka jako najspokojniejszego, pokornego wariata, ale przecież czas nie tylko nami, czyli niby normalnymi, potrafi nieźle zawirować, więc mimo psychicznego odrętwienia, w jakie coraz bardziej się osuwałem, byłem gotowy do każdej reakcji. A Waldek pochylił się nad trumną, niczym lekarz przystępujący do sekcji zwłok, i przyłożył ucho do przegubu umarłej ręki. Przez chwilę trwał w nieruchomej, boleściwej pozie, jakby żegnał się z kimś naprawdę bliskim, a potem popatrzył z przerażonym zdumieniem na nas i ponownie pochyliłsię nad ojcem, jakby wciąż czemuś nie dowierzał.
‑ Człowiek już umarł, a zegarek u niego nadal na ręku chodzi! ‑ oznajmił, wznosząc palec do góry. Kto powie, jak to możliwe?
‑ Bo to chyba, Waldek, ruski zegarek ‑ powiedział głośnym szeptem ktoś za mną, ale nikomu nie chciało się śmiać.
‑ Przecież świętej pamięci był zegarmistrzem ‑ odezwał się flegmatycznie Kołowaty, jednocześnie lękliwie oglądając się ku przymkniętym drzwiom kaplicy.
‑ Był krawcem, teges smeges, pierwszorzędnym krawcem ‑ nie wytrzymał Karol Guśko.
‑ Tak, tak, był krawcem, a to jego robota ‑ Waldek zawachlował czapką nad trumną.
‑ To znak prędkiego zmartwychwstania ‑ Święta uczyniła dostojnie znak krzyża, aż chusta osunęła się jej z głowy.
Ali Baba podszedł do trumny kołyszącym się krokiem i przystawił ucho do przegubu z zegarkiem, i on też z niedowierzaniem rozejrzał się po kaplicy i żałobnikach.
‑ Zegarek chodzi, cyka, sekundnik kręci się u niego! ‑ wyrecytował jednym tchem.
‑ Jezus Maria! ‑ jęknęła mama. ‑ Zabierzcie stąd tych durnowatych!
Teraz Weronika pochyliła się nad ojcem, a gdy podniosła głowę, przeciągłym spojrzeniem popatrzyła ojcu w twarz i odchodząc od trumny, położyła w nogach zmarłego niewielki bukiecik wrzosu.
‑ Zmartwychwstaniesz, tylko poczekaj troszeczkę… ‑ odchodząc, wypowiedziała zaklęcie teatralnym szeptem.
Jedynie Kołowaty błądził nad naszymi głowami zawstydzonymi oczami, że jako jedyny boi się podejść, i dawał pozostałym nerwowe znaki, żeby już stąd wychodzić.
A mój umarły tato jakby usiłował podnieść się na łokciach i półleżąc na swoim ciasnym śmiertelnym posłaniu, chciał popatrzeć przez nie domknięte drzwi kaplicy za odchodzącymi wariatami. I może patrzył, ale patrzył bez jakichkolwiek emocji i bez wiary, że patrzy na prawdziwy świat, bo nawet nie drgnęły mu powieki, nie spojrzał na zegarek, nie uśmiechnął się do nas.
W tym czasie wariaci, jak później opowiadano i pamięta się o tym jeszcze do dzisiaj, przebrnęli przez zdziczałą część cmentarza, gdzie rozsiedli się do podwieczorku albo wczesnej wieczerzy, a może stypy po moim ojcu. Chwilami do cmentarnej poczekalni dochodził stłumiony śmiech Ali Baby albo nagły atak kaszlu Waldka, podobny do łoskotu spadających z nieba kamieni.
I widziano czwórkę wariatów, jak skosem przez nasze stare boisko doszli do kolejowych torów. Szli nie w stronę domu wariatów, ale posuwali się za zachodzącym słońcem, jak gdyby dogasające słoneczne promienie kusiły ich jakąś nieziemską obietnicą ‑ spełnieniem lepszego przeznaczenia, a może ofiarowaniem pięknych marzeń.
Jako pierwszy szedł Kołowaty, a nad nim kołysała się gromadka milczących wron, z daleka podobna do falujących na wietrze żałobnych wstążek, albo czarna aureola, i Kołowaty wyglądał jak wroni król.
W niewielkiej odległości za nim podskakiwał Ali Baba w cierniowym wianku, niczym wieńcu laurowym, uplecionym z cmentarnego głogu i dzikich róż.
Weronika, z chustą narzuconą na ramiona, szła finezyjnie po kolejowych podkładach, jak baletnica.
Waldek co jakiś czas oglądał się za siebie, jakby czegoś się lękał, a potem wskakiwał na szynę i rozłożywszy ręce, usiłował po niej iść, chyba wyobrażając sobie, że za chwilę pofrunie ku zimnym obłokom.
Nikt wtedy nie przypuszczał, że widzieliśmy ich po raz ostatni.
Tak odeszli, tak zniknęli, ale czasami mi się wydaje, że wciąż we czwórkę wędrują po świecie i gdzieś ich jeszcze spotkam.
Co to jest umrzeć…
Tutaj czeka mnie moja najdłuższa samotność i kiedyś opuszczę się w tę ciemność w ciemności, ale nie wiem, czy ojciec będzie jeszcze na mnie czekał. Przez tyle lat już mógł o wszystkim zapomnieć na pewno nie pamięta swojego imienia, adresów, wschodów słońca, które zastawały go przy maszynie do szycia, ani dlaczego całe życie przesiedział przy tej maszynie, zapomniał, jak otwiera się drzwi i kiedy jest świętojańska noc.
Przychodzę do tej ławeczki nawet kilka razy dziennie, jakbym czemuś nie dowierzał albo już tylko przyspieszał czekanie. Jakby to było już najlepsze miejsce do przeczekania życia; punkt bezzwrotny. Jakbym chciał oszukać jakiś głód, ciekawość ‑ jak tam będzie? ‑ odgadnąć. Udeptuję ciemny piasek, wgniatam resztki tytoniu, haftuję podeszwami przedśmiertny ścieg. A to jest najzwyklejsza ziemia ‑ żadna skalista krawędź przepaści czy krata do niebytu, którą wystarczy tylko odsunąć albo podnieść. Ziemia, pospolita ziemia. Taka sama jak na polnej drodze, która prowadzi na cmentarz lub na pocztę, taka jaka jest pod trawą kolejowego nasypu, którą porastają dziki chrzan, łopiany, przekwitłe czeremchy.
Umrzeć to zapomnieć kluczy do mieszkania, twarzy pierwszej miłości, nie kupić papierosów, nie przyjść na umówione spotkanie, zostawić skomlącego psa, listy w skrzynce. Nigdy więcej nie dotknąć mgły podchodzącej pod dziecięcy sad, już nie wsiąść do żadnego pociągu, nie widzieć niepokoju ptaków przed deszczem, nie usłyszeć w telefonie czyjegoś głosu jeszcze po drugiej stronie życia. Nie móc włączyć kolejny raz Sonaty D-dur Prokofiewa czy arii z klejnotami Małgorzaty z Fausta Gounoda, lecz zabrać na nieznaną wieczność tyle głuchej muzyki. Pory roku będą zmieniały kolory wzgórz, które teraz są prawie na wyciągnięcie ręki, a przed zmierzchem zdają się zagarniać ten cmentarny przytułek, i tego też już nie będzie się widziało. Nie pójść rano po świeży chleb, nie otworzyć codziennej gazety, ktoś inny musi wyprowadzić psa…
Umrzeć to przyśnić się komuś po latach, że za długo nie wraca się z cmentarza, i przebudzić go swoim przyśnieniem się, a ten ktoś niby jeszcze we śnie, a już też na początku zbudzenia chce szybko wstać, ubrać się i iść szukać, bo stało się może jakieś nieszczęście, w dodatku przedburzowy wiatr przewala płot i ojciec jest tym bardziej potrzebny, a przecież wszyscy w domu wiemy, że poszedł na cmentarz, i to na krótko, zaraz miał wrócić. I kiedy nagle przytomniejesz, przypomina ci się, że ojciec jest na cmentarzu już od kilkunastu lat i z zupełnie innego powodu. To co, że stoi nadal mydelniczka do golenia, wisi krawat, który dawno wyszedł z mody, a niekiedy zimową cichą nocą można usłyszeć, jak mole dogryzają marynarkę, którą czasami lubiłem przymierzać, żeby upewnić się, że kiedyś miałem ojca. Senny koszmar nie daje się jednak wypłoszyć z oczu. Siadam w fotelu, zaciągam się papierosem, jest lipcowa noc, dopala się jeszcze jedna noc życia.
Chyba jeszcze wtedy tak naprawdę nie wiedziałem, co to znaczy, że się umiera. To należało do strefy niedobrych baśni, mroku starego cmentarza z majestatycznymi płytami nagrobnymi, nawet kołysało się ciężkimi łańcuchami, którymi były oplecione, a litery na tych nagrobkach były nieznane, więc jakby dotyczące innego świata – dawna śmierć miała wysmukłe, poskręcane, trudne do złożenia litery; w tym miejscu jeszcze nie grzebano umarłych, na pogrzeb trzeba było jechać do miasta.
Aż któregoś razu zobaczyłem, jakie to okrucieństwo, gdy ktoś umiera. Raz w miesiącu nastawał we wsi odświętny dzień, gdy zajeżdżało do nas kino objazdowe. Na kilka godzin wieś wyludniała się, jakby nastawal koniec świata w innym terminie, niż kiedyś przepowiadano. Nic mi jeszcze nie mówił tytuł Cichy Don; sam Don pojawiał się w jednej ze śpiewanych przez ojca pieśni, chociaż tato nigdy nie był nad tą rzeką i jeszcze powiedział, że miał szczęście nigdy tej rzeki nie zobaczyć. Lecz do dzisiaj, i tak już zostanie na zawsze, pewna sekwencja z tego filmu pozostawiła we mnie pęknięcie nie do zasklepienia. To stało się za wcześnie i kilka dni przeleżanych w mocnej gorączce okazało się zbyt małym odkupieniem za wejście przez furtkę nie do tego ogrodu.
Tej, która umarła, chyba nie widziałem albo zniknęłą ona z kadrów mojej pamięci, może pod wpływem szoku zapomniałem ją natychmiast. Był step i jakaś niezrozumiała dla patrzącego na ekran dziecka groza wisiała nad stepem. Oni muszą uciekać, a jej śmierć zakłóca rytm ucieczki. Melechow nie ma czasu na rozpacz, i tę, którą przecież kochał, musi tutaj zostawić. Nie ma czym wykopać grobu, więc zaczyna wygrzebywać rękoma w stepowym piasku jamę dla swojej umarłej. Dziecko wpatruje się w ekran, na którym ręce mężczyzny szamocą się z opornym piaskiem w niezrozumiałym pośpiechu. Jest pustka wszechświata, bezlitosne słońce i coraz obfitszy pot na twarzy zamiast płaczu. Jama do pogrzebania powiększa się, a ciemny piasek z ekranu, uczynionego z pozszywanych prześcieradeł, sypie się do ust chłopca, wchodzi do jego oczu, ma nieznany smak; po latach wiem, że to był smak pierwszego strachu przed śmiercią. Nie rozumiałem, dlaczego on tak prędko, w szaleńczym pośpiechu, chce ukryć w ziemi ciało zmarłej żony, jakby chciał zatrzeć ślady okrutnej zbrodni, a przecież żadnej zbrodni Melechow nie popełnił. Czy tak jest z każdym pogrzebem? Ale przecież tato kopał w sadzie pod gruszą dół, żeby włożyć do niego naszego psa, który przestał żyć, a potem przykrył to miejsce ciężkim kamieniem; widziałem to z ukrycia, bo wcześniej wróciłem ze szkoły. Mężczyzna z filmu na leząco pogłębiał śmiertelną jamę resztkami sił, bo wyrywana przez niego ziemia ze stepu zaczynała falować, nagle piasek stał się ciemnymi falami, a ja ocknąłem się na rękach ojca przed salą, w której wyświetlano Cichy Don. Świat kołysał się w moich oczach i zaczynałem tracić ze strachu oddech. Wydawało mi się, że śmierć jest już gdzieś w pobliżu i nawet silne ręce taty mnie przed nią nie obronią.
Co będzie z tamtą pomarła zasypaną w stepowej jamie? Pomiędzy atakami gorączki osaczały mnie myśli bezlitosne i znikąd nie było dla nich uciszenia. A jakiś czas później umierał Nemeczek i ja umierałem razem z nim. Czy jemu też ojciec albo koledzy na Placu Broni w kącie Ogrodu Botanicznego będą tak samo wygrzebywali dół w ziemi, żeby jak najszybciej ukryć jego śmierć? Długo balem się zobaczyć pogrzeb, nawet wtedy, gdy już nie trzeba było jeździć do miasta, ale uszykowano miejsce na nasz cmentarz, gdzie właśnie siedzę, na który często przychodzę i gdzie w nieznanym czasie zostawią mnie na zawsze. Dokąd pod osłoną nocy wywieziono wszystkich zmarłych, którzy przedtem tutaj leżeli? Gdzie ich ukryto wraz z ciężkimi nagrobkami, żeliwnymi krzyżami i łańcuchami? Dowiedziałem się wtedy, że jest ktoś taki jak grabarz i kto nim w naszej wiosce jest, więc gdy nawet z daleka widziałem pana Muzykę, uciekałem przed nim w panicznym popłochu.
Jak tam będzie? Jak tam jest? Może ojciec, kiedy zacichł zgrzyt cmentarnych łopat, gdy nie było słychać szumu składanych wieńców, a mama nie miała już siły rozpaczać, i kiedy zaskrzypiała zamykana za nami furtka cmentarza, więc może wtedy, już w ostatecznej samotności, zaczął układać się w lepszej pozycji do wiecznego odpoczywania? Zaczął się kulić, przykładając dłonie do skroni, jakby chciał zmiękczyć trumienną poduszkę, zakrywając tym samym zegarek, żeby nie liczyć czasu, podkurczył nogi, kolanami prawie dotykając brody, zacisnął mocniej usta ‑ skręcał się w płód, jak było z nim przed pojawieniem się w życiu; a potem napłyną wody, zacznie się początek nowego zaistnienia?… Zawsze potrafił radzić sobie w życiu i znaleźć wyjście z najtrudniejszych sytuacji. Ale czemu tak mu było spiesznie? Mógł chociaż kilka słów napisać krawieckim ołówkiem na skrawku gazety.
A może umrzeć to zapomnieć przygotować się do umierania…
***
…Dzisiaj ojciec też nie obudził się po nocy ‑ powiedziała mama, kiedy weszła, a w jej wyschniętym od płaczu głosie była i rozpaczliwa wdowia bezradność, i rozdrażnienie kobiety porzuconej. ‑ O dziewiątej ksiądz będzie w kościele. Musisz pójść do spowiedzi…
‑ Przecież to w niczym nie pomoże ‑ próbowałem tłumaczyć, ale od razu zrozumiałem, że lepiej zamilknąć. I teraz klęczałem u podnóża konfesjonału z jakimś otumanionym zakłopotaniem, nie mogąc dopasować słów do myśli, już zdążyłem oduczyć się kościelnej formułki wypowiadanej przed przystąpieniem do spowiedzi. Na kratce oddzielającej mnie od spowiednika musiało być gęsto od linii papilarnych cudzych grzechów i może pośród nich, pod warstwami farby, przechowały się moje dziecięce grzechy z pierwszej spowiedzi, kiedy wiedziałem, co jest grzechem, ale od tamtego czasu już zdążyłem zapomnieć, czego mnie wtedy uczono. Jakie i dla kogo miało mieć znaczenie to, co teraz powiem? Nie miałem nic do wyznania, wszystko od soboty stało mi się obojętne i pozbawione sensu. Jeżeli wobec ojca zawiniłem, a na pewno zawiniłem, to tylko jemu wyznać swoje przewinienia powinienem, ale jak mógłbym to zrobić? Włożyć do kieszeni trumiennej marynarki wyznanie: „Tato, wybacz, że chodzę po rozbitych tablicach dekalogu, depcząc grzechy, i nie wiem naprawdę, dokąd idę i po co”? Ale przede mną był konfesjonał, niczym skrzynka kontaktowa albo zakratowane wejście do tunelu, a naprawdę tylko zwykła ścianka z wyheblowanych desek, gdzie miałem wyznać swoje nieznane winy.
‑ Proszę mówić ‑ usłyszałem ledwo słyszalny szept, jakby na chórze westchnęły zmęczone organy.
‑ W imieniu syna, ojca mego… Przepraszam, to chyba nie tak… W imię Ojca i Syna ‑ wykrztusiłem, jakbym miał usta pełne piasku.
‑ Proszę zacząć wyznawać grzechy ‑ ponaglił mnie niewidzialny głos.
‑ Ale ja najpierw chciałem w sprawie ojca, bo czegoś nie pojmuję. Bo nie tylko że ojciec nam umarł bez pożegnania, ale zrobił to nie po kościelnemu…
‑ Nie rozumiem.
‑ Przecież jest w modlitwie albo którejś litanii: „Od nagłej a niespodziewanej śmierci zachowaj nas. Panie”. Czy dlatego że przestał chodzić do kościoła?
‑ Wiem, że do kościoła nie chodził, tylko…
‑ Na pasterce był co roku ‑ przerwałem.
‑ Tak, bywał, pamiętam. Pięknie ciągnął kolędy, aż organista przestawał grać.
‑ Więc dlaczego od nagłej i niespodziewanej śmierci? Przecież śmierć to jest śmierć, nie ma ani lepszej, ani gorszej śmierci.
Kątem oka dostrzegłem wystający zza konfesjonału czubek pantofla, podobny do tego, który w nocy zobaczyłem przez okienko kaplicy, i tamten dziwny strach na nowo poczułem. Czy w takich butach chodzi podziemny przewoźnik, który ma czółnem przewieźć duszę mojego ojca przez Rzekę Umarłych?
‑ Śmierć jest łaską ‑ fioletowa stuła poruszyła się za kratką konfesjonału.
‑ Łaską? Czy się przesłyszałem?
‑ Ojciec jest już szczęśliwy, choć umarł bez pogodzenia się z Kościołem.
‑ Czy mój ojciec już zdążył wyznać, że jest szczęśliwy? Komu przekazał to wyznanie?
Wydało mi się, że ktoś przez kratkę popatrzył na mnie spojrzeniem niczym błysk brzytwy, którą golił się ojciec, ale nie opuściłem oczu.
‑ Chcę wyznać grzech, który ciąży mi coraz mocniej ‑ wyszeptałem, może tylko po to, żeby przerwać nagłą, nieprzyjemną ciszę. ‑ To jest okrutny grzech, może grzech śmiertelny…
‑ To znaczy?
‑ Boję się swojego umarłego ojca! Boję się na niego patrzeć, boję się podejść do niego bliżej!
‑ Nie wolno odwracać się od śmierci. Ani synowi, ani nikomu ‑ usłyszałem napominający, szorstki ton.
‑ I młodszy brat też się boi, nie chce pójść do ojca w kaplicy. Kto temu winien?
‑ Uwierzcie, wasz ojciec cieszy się życiem wiecznym. Uwierzcie, a będzie wam łatwiej przeżyć j ego śmierć…
“O nie, Charonie, tylko nie to! Wszystko się skończyło bezpowrotnie trzy noce temu”, chciałem powiedzieć, a może i wykrzyczeć w pustym kościele, ale powstrzymałem się.
‑ Jeżeli w coś mogę uwierzyć i wierzę, to właśnie wierzę, że to koniec, że więcej już nic. Teraz jeszcze tylko zakopanie w ziemi i gnicie, nie „w proch się obrócisz”. Tyle za całe życie, jakby całe życie ojca było czymś zbędnym, chcę tylko…
‑ Czy żałujesz za swoje grzechy? ‑ przerwał mi zniecierpliwiony.
‑ Jakie grzechy? Błagam już tylko, żeby jak najprędzej ojca zakopano, nie widzę sensu męczyć go zbędnymi ceremoniami. Jeżeli taki zapadł wyrok, to proszę uprzejmie wykonać.
Nie wiedziałem, co jeszcze powiedzieć. Niepotrzebnie tutaj przyszedłem. Kilkadziesiąt kroków od domu do konfesjonału było przedzieraniem się przez kolczastą mgłę i czułem się jak nakręcana marionetka, którą ktoś bez mojej woli wprawiał w ruch, przepychał z miejsca na miejsce, otwierał lub zaciskał mi usta, mówiąc za mnie, regulował mi oddech.
‑ Jak najprędzej zakopać, jak najprędzej… ‑ w moim głosie, a raczej resztkach szeptu, było tylko to pokorne błaganie.
Klęczałem na zdrętwiałych kolanach, ale nie wiedziałem, czy mogę z nich powstać, bo nic więcej nie miałem do powiedzenia. Jakże zbędny czułem się w tym miejscu, w kącie kościoła, jakby przyparty do ściany. Może się przesłyszałem, ale usłyszałem ciche trzykrotne pukanie w ściankę konfesjonału. Tam gdzie wcześniej widziałem czubek buta, było pusto. Spojrzałem ukradkiem w prawo, lecz nikt nie szedł do zakrystii, nie otworzyły się też ciężkie drzwi wejściowe. Odczekałem i zacząłem podnosić się z kolan. Nikt mnie nie powstrzymywał. Popatrzyłem lękliwie w głąb konfesjonału i zobaczyłem wiszącą w rogu fioletową stulę, a na ławie okulary. A przecież pokuta. Czyżbym nie usłyszał? A rozgrzeszenie? Co miałem teraz robić?
W głębi kościoła drżała lampka oliwna. Obok niej znajdowało się tabernakulum, które przez długie lata było dla mnie najbardziej tajemniczym i niepokojącym miejscem na świecie, gdzie ukryty był Przenajświętszy Sakrament, o którym nasłuchałem się niestworzonych opowieści. W ministranckich czasach byłem blisko tabernakulum i pamiętam, w jakim napięciu zawsze czekałem, gdy ksiądz otwierał sekretnym kluczykiem jego malutkie drzwiczki, ale cudu nigdy się nie doczekałem. Dwa rzędy ławek dzieliły mnie od tamtego miejsca, ale była to przepaść oddzielająca mnie od dzieciństwa. Tamtego chłopca przy ołtarzu nie było, nawet w halucynacjach.
I nagle przypomniałem sobie coś strasznego sprzed kilku lat, ale jeszcze nie byłem gotowy, żeby poszukać księdza i to wyznać, i nie mogę tego wyznać do tej pory, i chyba umrę z tym ukrytym grzechem, bo to na pewno musiał być grzech. Jednak nawet gdybym w tej chwili wyznał go przed kimś, nie uwolniłbym się od niego, nie zapomniał, nie odkupił, nie przestałby mnie prześladować. I chociaż wiedziałem, mimo wszystko stanąłem przed konfesjonałem. Zobaczyłem tylko okulary, stułę, półmrok.
***
KJL/06’2008
Najnowsze komentarze